Nadrabiając czas… przeoczony na blogu, czyli pierwsza moja rozmowa po 13 lutego br.

Dużo się działo w ostatnich miesiącach. Jeszcze o tym napiszę – to będzie o tych związkach przyczynowo-skutkowych, z których składa się nasze życie: i osobiste, i zawodowe. Ba jak się mówi „A”, to potem przychodzi czas na „B”, „C”, „S” i coś tam jeszcze. Często przy „A” nie mamy pojęcia albo zaledwie mgliście się domyślamy, że „S” będzie… wyborem na starostę. Starostę Bolesławieckiego. A tak się stało. 13/21 „za”. Cezary marszałkiem. Dużo się działo w ostatnich… tygodniach.
Obiecałem Bernardowi Łętowskiemu, bo pierwszy o taką możliwość zapytał, że jako pierwszy przeprowadzi ze mną rozmowę po wyborze na starostę. I tak się stało. Rozmowa – prawdę mówiąc – w pewnym sensie niełatwa (bo pytał też o przeszłość a ja chciałem o przyszłości mówić), ale dobra. Dobra i potrzebna. I szczera. O naszych (i moich) pomysłach na powiat. Nasz i mój powiat – bolesławiecki 🙂
Oto ta rozmowa

Moja pensja pochodzi z podatków, pensje ponad stu osób pracujących w starostwie też. My nie robimy łaski, że będziemy profesjonalni i mili. Nam za to płacą – mówi w wywiadzie dla portalu bobrzanie.pl nowy starosta bolesławiecki, Dariusz Kwaśniewski. Pytamy go też o nepotyzm, miejsce na Wiejskiej, współpracę z Piotrem Romanem, sens istnienia etatowego członka zarządu i o to, kto mu fundował studia.

Bernard Łętowski: Jakie to uczucie zostać starostą?

Dariusz Kwaśniewski: Fajne…

Całym zdaniem…

Sympatyczne, nie było to ostatecznie zaskoczeniem, ale po głosowaniu pomyślałem sobie: „Już nie będzie na kogo zwalić”.

Czego zwalić?

Braku podjęcia decyzji od razu, ustalenia „co” i „kiedy” powinniśmy zrobić. Starostwo jest wtedy sprawne, kiedy potrafimy załatwiać sprawy naszych mieszkańców szybko i profesjonalnie.

Czyli nie potrafiliśmy?

Potrafiliśmy, natomiast jako osoba, która pracuje w starostwie pod początku, od ponad 15 lat, dostrzegałem sytuacje, procedury, które – moim zdaniem – można usprawnić.

Na przykład?

Na przykład kwestię wydawania tak zwanych „miękkich” dowodów rejestracyjnych w ciągu jednego dnia. Mam z naczelnikami i pracownikami starostwa bardzo dobry kontakt –  jako ich kolega – i okazuje się, że po pierwszym z nimi spotkaniu i po zadaniu prostego pytania: „Czy jest coś, co moglibyśmy bez dodatkowych pieniędzy zrobić, aby usprawnić pracę starostwa?”, okazało się, że są takie rzeczy i sprawy.
Przykład „miękkiego dowodu” wydawanego w tym samym dniu jest dowodem, że można. Pytałem, dlaczego nie zrobiliśmy tego wcześniej. Odpowiedź była: „Bo nikt nas nie zapytał, czy coś można zmienić, żeby było lepiej.

Czyli starosta Przybylski opóźniał decyzje i ustalenia?

Nie, to nie jest kwestia opóźniania ustaleń, to jest raczej sprawia znajomości „kuchni” naszej firmy. Powtórzę: naprawdę dobrych relacji z pracownikami.

Cezary Przybylski nie miał takich relacji?

Dobre pytanie…

Dobra odpowiedź.

Myślę, że miał, natomiast, będzie mi, jak sądzę, łatwiej rozwiązywać problemy starostwa a tym samym mieszkańców na co dzień – i mówię to bez złych ukrytych intencji w stosunku do poprzednika – ponieważ nie uczestniczę (jak on) w pracach ważnych organów, np.  komisji wspólnej rządu i samorządu, i nie jestem szefem wszystkich dolnośląskich starostów jak Cezary Przybylski. Zdecydowanie więcej czasu poświęcę naszemu powiatowi.

Czy dobre kontakty z pracownikami starostwa i nieunikniona przez lata współpracy fraternizacja, nie przeszkodzą w zarządzaniu urzędem?

Nie przeszkodzą. Dowodem na to niech będą zasady mojej dotychczasowej współpracy chociażby z dyrektorami szkół. Od 15 lat jestem ich służbowym zwierzchnikiem, z wszystkimi jestem po imieniu, ale nie przeszkadza nam to tak wspólnie zarządzać szkołami, aby należały one do najlepszych.

Jakie to uczucie być popieranym przez zaledwie 13 spośród 21 radnych powiatu (tylu zagłosowało za wyborem Dariusza Kwaśniewskiego)?

To nie jest zaledwie trzynastu. Powiem szczerze, że spodziewałem się poparcia jedenastu radnych. Czyli radnych stanowiących tak zwaną koalicję rządzącą w powiecie. Dlaczego? Już przy wyborze mnie na członka zarządu otrzymałem przed kilkoma laty minimalną liczbę głosów (czyli właśnie 11). To mnie oczywiście nie cieszy, ale wynika – jak sądzę – z tego że jestem politykiem, radnym, urzędnikiem… wyrazistym. Moi przeciwnicy w radzie (choć słowo „przeciwnicy” nie jest tu najlepsze, bo nie powinniśmy być przeciwnikami) wiedzą, że potrafię bronić swoich racji i że bywam trudnym rozmówcą. Bronię naszych racji, nie dogaduję się dla samego „dogadania się”. To, że w sumie 13 radnych zagłosowało za moją kandydaturą, a trzech się wstrzymało od głosu, pozwala mi myśleć, że współpraca w radzie powiatu będzie nam się dobrze układała.

Na kogo pan głosował kiedy rada wybierała starostę???

Na siebie. Na jedynego kandydata.

A dlaczego?

Bo uważam, że byłem, jestem, dobrym kandydatem. Naprawdę bardzo dobrze przygotowanym do pełnienia tej funkcji. Wiele osób przypomina i wypomina mi to, że jestem nauczycielem. Nigdy nie było to dla mnie ujmą. Warto jednak przypomnieć, że w szkole uczyłem dziewięć i pół roku a od szesnastu lat jestem samorządowym urzędnikiem. Skończyłem po drodze dwukrotnie – przydatne w pracy w samorządzie – studia podyplomowe, ostatnio z zakresu finansów samorządu (z wyróżnieniem). Dodatkowe umiejętności oraz naprawdę duże doświadczenie sprawiają, że zarówno proces legislacyjny, proces tworzenia prawa lokalnego, jak i kwestie finansowania zadań powiatowych, nie mają dla mnie tajemnic.
Zresztą, trudno byłoby się tego nie nauczyć przez te szesnaście lat.

Za studia płacił Dariusz Kwaśniewski, czy płacili podatnicy?

Jako pracownik starostwa, tak jak wszyscy, miałem prawo ubiegać się o uzyskanie dofinansowania do form doskonalenia zawodowego. Uzyskałem takie dofinansowanie w kwocie 50 procent całości kosztów.

Przez lata był pan płatnym członkiem zarządu z kłującą ludzi w oczy pensją około 9 000 zł brutto. Teraz pan jako starosta nie potrzebuje takiego członka zarządu i rada go nie powołuje… Ta funkcja stała się zbędna? Od teraz czy była wcześniej zbędna?

Zastanawiałem się nad tym, czy powinniśmy utrzymać funkcję trzeciego, poza mną i wicestarostą, płatnego członka zarządu. Twierdzę, że do końca tej kadencji możemy sobie bez niego poradzić. Wszystko jest już ustalone, budżet zatwierdzony, inwestycje zaplanowane, przygotowanie do walki o przyszłe pieniądze z unii trwają. Dlatego umówiliśmy się z wicestarostą Stanisławem Chwojnickim, że do końca tej kadencji pociągniemy wszystkie sprawy we dwójkę. Bo zmiana starosty ma charakter nadzwyczajny. Nazwałem ją rekonstrukcją rządu w powiecie.
Przed nami mądra kontynuacja. Jednocześnie na sesji tuż przed głosowaniem nad moją kandydaturą mówiąc o tym, że rezygnuję w nowym zarządzie ze stanowiska etatowego członka zarządu, powiedziałem wszystkim radnym, że moim zdaniem, po wyborach w listopadzie nowy starosta i nowy zarząd i nowa rada powinny raz jeszcze zastanowić się nad tym, czy nie powołać kogoś na tę funkcję. Twierdzę, że kompetentny człowiek będąc etatowym członkiem zarządu, zarobi na siebie bez trudu i przyczyni się do skutecznej, lepszej realizacji ważnych dla mieszkańców celów wytyczonych przez  nowe władze. Tyma bardziej, że czekają nas znowu siedmioletnie starania o pieniądze unijne. Ale trzeba wybrać na tę funkcję prawdziwego fachowca. Bez pośpiechu. Rozważnie. Bo – powtórzę – na jego pensję składają się mieszkańcy powiatu.

IMG_6830

Ma pan opinię człowieka niezbyt zdystansowanego do siebie, raczej bardzo pewnego siebie faceta z tendencjami do bufonady i pouczania ludzi. Przed rozmową przeprowadziłem krótką sondę telefoniczną z dziesięcioma znającymi pana osobami. Ci co tak pana oceniają mają rację?

Nie.

To skąd ludzie mogą mieć takie wrażenie?

Znam te opinie. Nawet niektórzy z moich kolegów mówią, że często stwarzam takie wrażenie. I dodają, że zyskuję po bliższym poznaniu. Niektórzy mówią mi: „Bądź bardziej równym chłopem. Nie mów takim belferskim tonem.” Mając świadomość, że tak jestem odbierany, robiłem, a teraz tym bardziej będę robił więcej, aby te opinie zmienić. Tak naprawdę jestem „prostym chłopakiem po technikum”, który lubi pobiegać, pojeździć na rowerze, pożartować. Będę nad sobą pracował.

Jesień idzie… wybory idą. Zdąży się pan nacieszyć nową funkcją?

Zdążę się nacieszyć, bo już się nią cieszę. To nie jest kwestia nowej wizytówki, fuchy, „stołka”. Choć nie wszyscy uwierzą w to, co mówię. Każdy dzień i tydzień pozwala mi podejmować decyzje, które sprawią, że powiat będzie dla naszych mieszkańców bardziej przyjazny, bezpieczny, dający szanse indywidualnego rozwoju i bardziej atrakcyjny. To mnie „kręci” i to powoduje, że zdążę się nacieszyć tą funkcją. Dodam, że plan działań, które mam w głowie i który został już spisany jest planem na dłużej niż tylko do listopadowych wyborów.

Stanowisko starosty do trampolina do kolejnej próby zdobycia fotela prezydenta?

Jako przewodniczący bolesławieckiej Platformy Obywatelskiej jestem, co naturalne, jednym z kandydatów na kandydata. Powiem krótko: jestem jednym z trzech kandydatów. Decyzja kto będzie ubiegał się o fotel prezydenta nie została jeszcze podjęta również ze względu niż te nadzwyczajne zdarzenia, które miały ostatnio miejsce. Dodam jednak, że powiat-  z bardzo wielu względów – jest dla mnie niezmiernie ważny.

Jest taka możliwość, aby PO wygrała wreszcie w Bolesławcu jakieś wybory?

Tak, oczywiście. Mówię to z pełnym przekonaniem. Podstawową kwestią pozostaje dla nas dalsze zarządzanie powiatem. Przede wszystkim dlatego, że już teraz pracujemy nad rozwiązaniami, nad nowymi projektami, które zostaną przez mieszkańców bardzo ciepło przyjęte, które spowodują, że będzie nam się w powiecie żyło po prostu lepiej. Dobry wynik w wyborach do powiatu i utworzenie koalicji rządzącej, w której będziemy odgrywać ważna rolę to podstawa.
Inną sprawą są wybory do władz miasta. Nasz kandydat zaproponuje mieszkańcom dyskusję o przyszłości Bolesławca. Natomiast kandydaci na radnych powalczą o jak największą liczbę miejsc w radzie. Zmiana ordynacji staje się dla nas atrakcyjnym wyzwaniem. Przygotowujemy się do tych wyborów od pewnego już czasu. Jestem optymistą. Podkreślam, że równie mocno pracować będziemy nad jak najlepszym wynikiem naszego kandydata do sejmiku województwa, którym będzie obecny marszałek Cezary Przybylski. Wiele osób powtarza, że ten marszałek wybrany na kolejne cztery lata to wielka szansa i dla całego powiatu i dla wszystkich sześciu gmin, w tym dla Bolesławca. Nie zakładam z góry, że przyszli włodarze miasta i powiatu muszą się… „do końca świata i jeszcze jeden dzień dłużej” kłócić. Szansa jaką daje „nasz” marszałek oraz dogadane w najważniejszych dla mieszkańców sprawach miasto z powiatem może się już nie powtórzyć. Nie można tego po prostu zepsuć. To by była nasza wielka porażka. Mówiłem: „Razem można więcej”. Podtrzymuję te słowa.

Jest pan w stanie być lepszym starostą niż cezary Przybylski?

Zrobię wszystko by tak było. A uważam, że kolejny starosta powinien zrobić wszystko, by być lepszym starostą niż ja jestem.

Jak, pana zdaniem, ludzie oceniają waszą władzę w starostwie?

Dobrze. Ale największym problemem jest to, że mimo tylu lat funkcjonowania powiatu i starostwa większość naszych klientów, mieszkańców, nie wie nawet, że załatwiają swoje sprawy w powiecie, że niektóre z naszych instytucji to instytucje powiatowe.

Może to nieistotne…

Zgoda, mieszkańca zupełnie nie obchodzi to, czy urząd jest miejski czy powiatowy, on ma być dobry, sprawny, profesjonalny. Urzędnicy starostwa są osobami dobrze przygotowanymi do pracy. Deklarują zawsze chęć niesienia pomocy i zaangażowania. I wiem, że zdecydowana większość z nich pracuje dobrze. Z mniejszością, ale jednak, porozmawiam. Bo na pierwszym spotkaniu z moimi pracownikami przypomniałem, że mieszkańcy powiatu to nie tylko nasi klienci, ale przede wszystkim nasi PRACODAWCY. Moja pensja pochodzi z podatków, pensje ponad stu osób pracujących w starostwie też. My nie robimy łaski że będziemy profesjonalni i mili. Nam za to płacą.

Czy nowy starosta skończy z nepotyzmem i zachowaniami „okołonepotyzmowymi”? Praca dla radnych i dzieci radnych w powicie i powiatowych firmach?

Odpowiedź „skończę z tym” byłaby przyznaniem się do tego, że ten nepotyzm u nas króluje. Ja tak nie uważam.

Ale ja nie mówię, że króluje. Co nie zmienia faktu,  że takie sytuacje mają miejsce.

Zadaliśmy sobie pytanie, czy w mieście wielkości Bolesławca, czyli niedużym mieście, może dojść do zatrudnienia w urzędzie córki, syna, kogoś z rodziny, radnego, czy osoby publicznej. Odpowiadam: może, i wcale nie musi to być naganne. Warunkiem jednak jest to, by ta osoba została przyjęta do pracy na zasadach, które obowiązują wszystkich. I żeby była przygotowana do podjęcia takiej pracy. Nie zamierzam przyjmować znajomych, choćby dlatego, że nie będę zwiększał zatrudnienia w firmie.

To że radny PO po wyborach dostaje pracę w powiatowej spółce PKS jest w porządku czy nie? Nie był fachowcem od transportu…

Jest kontrowersyjne, choć uważam, że radny Józef Kata jest osobą doświadczoną, zajmującą w przeszłości odpowiedzialne stanowiska (był m.in. sekretarzem gminy Nowogrodziec) i to pozwala mu pracować dla nowej firmy efektywnie.

Co najmniej trzech dyrektorów powiatowych szkół to działacze Platformy Obywatelskiej, dyrektor Powiatowego Centrum Edukacji i Kształcenia Kadr też, w samym PCEiKK pracę dostają kolejni działacze PO, w tym naczelniczka powiatowego wydziału oświaty i radny rady miasta, dzieci radnych zatrudniane w starostwie, radny powiatowy PO w PKS-ie, syn innego radnego też. Podoba się to panu?

Akceptuję taką sytuację, choć mogłoby się wydawać, że to zawsze musi być złe, ale diabeł tkwi w szczegółach. Oto kilka z nich: Dyrektorzy czy wymieni urzędnicy nie stanowią kadr służby cywilnej. Mogą należeć do każdej partii. Co więcej, mają takie konstytucyjne prawo. W naszych szkołach zatrudnieni są szefowie innych partii. Jak się domyślam wielu ich jest, od „lewa” do „prawa”. Mnie to nie przeszkadza. Nie powinno też przeszkadzać dyrektorom jeśli ci pracownicy są dobrzy. Nie zmuszałem, nie zmuszam i nie będę zmuszał żadnego urzędnika do zapisania się do Platformy. Nie chodzi o to, aby obdarzyć kogoś legitymacją. Wolę swoich współpracowników, znajomych, sąsiadów, przekonywać do programu, mojego pomysłu na miasto i powiat. W ten sposób chcę ich sobie zjednać. Zwrócę też uwagę, że kilka osób, o które pan pyta, zatrudnionych jest w PCEiKK tylko dlatego, że realizują duży unijny projekt. Projekt mądry, doskonalący naszych nauczycieli. Jest to dla nich jedyne zatrudnienie albo pracują tam po za godzinami pracy. Sprawdziłem to. Nie odbieram nikomu prawa do dodatkowych pieniędzy za dodatkową pracę.

Jak w kontekście porozumienia obozu Jacka Protasiewicza z obozem Rafała Dutkiewicza będzie wyglądała współpraca miasta z powiatem w Bolesławcu?

To się okaże. Mam nadzieję, że nasza współpraca będzie dobra, ale nie dlatego, że Protasiewicz porozumiał się z Dutkiewiczem. To wojewódzkie przymierze nie przekłada się  wprost na konieczność współpracy w Bolesławcu. Nikt nie kazał nam się dogadać na siłę, nie pozwolilibyśmy na to. Wierzę jednak, że tak współpraca jest możliwa. Co więcej, powinno do niej dojść.
Raz jeszcze powtórzę: pracodawcą starosty i prezydenta są mieszkańcy. Jestem przekonany, że nie chcą nam płacić za to, że się kłócimy.

Gdyby pan miał szansę przemówić od mieszkańców powiatu w trzech zdaniach tak, żeby przekazać im coś ważnego, jak brzmiałyby te zdania?

Powiat będzie dla Was przyjazny: urzędy są Wasze i dla Was. Będzie bezpieczny, bo dbamy o szpital i drogi. Powiat da wam szansę indywidualnego rozwoju, bo mamy świetne szkoły i pomagamy realizować pasje. Powiat jest atrakcyjny, ściągniemy turystów aby zostawili tu swoje pieniądze.

Wieść gminna niesie, że jeśli PO da Grzegorzowi Schetynie miejsce na liście do Europarlamentu a ten się tam dostanie, co nie powinno sprawić mu problemu, to pan wskutek osiągnięcia kolejnego wyniku w wyborach parlamentarnych będzie mógł objąć po nim mandat posła i zasiąść w sejmie… Przyznam, że nie weryfikowałem tej plotki, ale gdyby była prawdą, skorzystałby pan na przełomie maja i kwietnia z takiej okazji?

Chyba tak jest, ale szczerzę mówię, że też tego nie sprawdzałem. Nie jestem zainteresowany, chcę być starostą do końca kadencji. I w następnej też.

IMG_6815

Jak ten czas leci, czyli powrót blogera marnotrawnego…

Fakt, nie byłem na blogu… od maja 2013 roku! Gdyby mnie ktoś zapytał, ile mnie tam nie było (?), to powiedziałbym, że może… ze trzy miesiące. Jak ten czas leci! Przypomniał mi o tym jeden z „redaktorów” (cudzysłów nie ma obrażać!) naszego lokalnego portalu, którego nazwa z rzeką powiatową się kojarzy (z rzeką – powtórzę – nie miastem ani rodzajem… informacji).  Napisał zatem Bernard (gdyby się okazało, że zagadka moja za trudna, to udzielam podpowiedzi), że… choć dość aktywny jestem w necie to o blogu zapomniałem. I prawdę napisał. Fejsbuk wygrał. Szybciej tam można i tak jakoś bardziej „pod ręką”. Ale czasem trzeba dłużej, z większym dystansem i tak bardziej esejowo niż niusowo.
Zatem… wracam, ta dam 🙂

PS. I już wkrótce… o związkach przyczynowo-skutkowych w naszym życiu, czyli od Karpacza do obwodnicy Bolesławca !

IMG_6830

RUNdka – sztafeta pozytywnych emocji

wszyscy galeria

RUNdkę wymyśliłem przed rokiem. Kombinowaliśmy, jaką formę nadać naszej akcji Polska Biega, skoro reprezentujemy powiat.  A Powiat Bolesławiecki to sześć gmin, kawał ziemi (bo 1303, 26 km2) i setki kilometrów dróg (tylko „powiatowych” 300!), ścieżek i duktów. Wcześniej biegaliśmy w lesie przy Piastów i biegaliśmy wokół bolesławieckiego rynku. Ale to… nie było TO! I wtedy pomyślałem: „To musi być trasa przez wszystkie gminy: powiedzmy „pi razy drzwi” sto kilometrów. A że sto kilometrów to duuużżżżżżżżoo, więc… sztafeta!

Wzięliśmy mapę, zakreśliliśmy potencjalną pętlę i razem z moim kolegą” od sportu i rekreacji (Edkiem „Edem” Spraskim) ruszyliśmy w trasę. Autkiem znaczy się. Wyszło 102 i pół kilometra. Ktoś rzucił: „Trasa na sto dwa”! I tak już zostało.

Krzyś Krzemiński wymyślił nazwę – udana, trochę mu „zazdroszczę” konceptu. „Run” – z ang. biegać, biec, przebiec. Spodobała mi się gra słów i możliwość dwu odczytań. Bo – z jednej strony – „rundka”, czyli bieg wokół (w tym przypadku wokół Bolesławca – było nie było „stolica” powiatu!), z drugiej „randka” – czyli… miłosne, pełne ciepłych uczuć spotkanie. Ostała się więc RUNdka!!! Popuściliśmy wodza wyobraźni (językowej) i powstały nasze biegowe hasła. Kasia Biegasiewicz-Mularczyk rzuciła „Randka z Powiatem to nie grzech”! a Andrzej Stefańczyk dodał: RUNdka – bieg na każde nogi”. Tę myśl wykorzystał twórczo Karol Stryja (szef „piaru” galerii BCC), tworząc tegoroczny plakat naszego biegu. Głównym elementem plakatu są „przystojne” (choć mocno… owłosione) męskie (???) nogi. Do dziś się spieramy… czyje! Może ktoś wie? 🙂

RUNdka (a może randka?) – wsparta przez kolejnych pasjonatów biegania – zaczęła uwodzić kolejne osoby. Przybywało współorganizatorów, którym proponowałem współpracę. Głównym mianowałem Powiatowe Centrum Edukacji i Kształcenia Kadr (uff, ja to nazwy wymyślam…), a właściwie – wchodzący w skład centrum – Międzyszkolny Ośrodek Sportowy. Wiedziałem, że Cezariusz „Piotr” Rudyk podoła (jak zawsze). Janusz Baranowski i Jurek Stanik staną na wysokości zadania, zaś Ania Salej – nasz „dyrektor zarządzający” RUNdki – poukłada z organizacyjnych puzzli uroczą biegową mozaikę. I poukładała!

Pobiegliśmy!

RUDka była bardzo udaną randką!

Co zapamiętam z tegorocznej sztafety! Dużo. Wiadomo: 102,5 km wspaniałego biegu to setki zdjęć. Setki wspomnień i wrażeń. Stu uczestników: 99 osób i pies Zenek! Najbardziej doświadczony biegacz, czyli pan Rajmund (70+) i 16-miesięczne bliźniaczki Krystiana Góry. Uczniowie ZSOiZ i „Szpikolada” – pod dowództwem dyrektor Laury Słockiej-Przydróżnej i Artura Kwiatkowskiego. Waldek Krzemiński i Iwona Banasiak wraz z wychowankami szkoły specjalnej oraz przesympatyczni uczestnicy WuTeZetów (opiekun Marek Markowski). Całe biegające rodziny, np. Ani Domańskiej czy Stefańczyków. Footbal Academy Damiana Sawczaka z grupą młodych, ale jakże zaangażowanych w grę piłkarzy. Nie zapomnę energetycznego pokazu spinningu w wykonaniu teamu Daniela Milewicza. Zapamiętam konkursy i nagrody (m.in. mapy szlaków turystycznych Borów Dolnośląskich i borowa książka kucharska); słodkie „mordoklejki”, czyli „krówki-powiatówki”. I ufundowane przez galerię BCC pyszne lody! Wielu fotografów i operatorów kamer. I uśmiechy!

RUNdka jest po prostu fajna. Ponad 9 godzin radosnego biegu. Bez rywalizacji i bez pośpiechu. Na luzie. Bez spinania i udawania. Sympatyczny luz! Wspaniali ludzie, świetna atmosfera i bezcenne wspomnienia. A gdy wbiegaliśmy na metę (wspólnie okrążywszy rynek), nie jednej osobie… łezka się w oku zakręciła. Wiem, bo mi mówili.

Z całego serducha dziękuję!
Całej ekipie z PCEiKK (wraz z Kingą!), współpracownikom ze starostwa (Renii, Leszkowi i Kasi), Romkowi „drogowcowi”, medykom (więc Andrzejowi Czeczutce), Laurze i Arturowi, Waldkowi i Iwonie, Markowi, Darkowi i Halinie, Danielowi i biegającemu reporterowi Andrzejowi, dwóm Jankom i piłkarskiemu Damianowi. Fotografującemu Szymonowi i rowerowo-zdjęciowemu Sławkowi. Naszym „szołmenkom” Ani i Klaudii. Karolowi i Miłoszowi oraz BCC. Dziękuję za pyszne „pieczyste” właścicielom firmy „Wędlinodrobex” oraz „Innej bajce”, w której na gorąco (dosłownie i w przenośni) opowiadaliśmy sobie o RUNdkowych przeżyciach. I wreszcie naszemu powiatowemu „VIPowi” – Cezaremu. Ale się nawręczał ! 🙂

A za rok?
Za rok III RUNdka z Powiatem. Rezerwuj majową sobotę!

Spacerując po złotym mieście…

Spacerując po złotym mieście, nie mogłem się nadziwić Pradze. I Czechom. Są tacy beztrosko radośni. Gdy zapytałem – po polsku – o drogę , stojący przed małą restauracją kelner cierpliwie i z uśmiechem… pomógł. Nie tylko na planie miasta pokazał ulicę Rybną, ale nawet kilkanaście kroków podprowadził. „Jesteś z Polski?” –  zapytał. „Tak” – przytaknąłem. Pozdrowiliśmy się przyjaznym spojrzeniem. Polubiłem go. I zawstydziłem po chwili. Zawstydziłem, bo uzmysłowiłem sobie, że przez tyle lat (prawie przez całe życie) myśląc o Czechach,  myślałem o… Pepiczkach.

Bez sensu. Dyktat stereotypu czy może jakieś moje nieuświadomione a zinterioryzowane (choć niewiadomego pochodzenia) przekonanie. Skąd taka myśl? Dlaczego? Bo się tam kiedyś z Niemcami nie trzaskali, a my… Westerplatte i Wizna? Bo akcent inicjalny taki jakiś śmieszny?!? Nie to co nasz – paroksytoniczny (że tak się wyrażę). W zasadzie nie wiem, dlaczego.

Spaceruję po złotym mieście… Wokół tłum życzliwych osób. Mnóstwo języków (najwięcej chyba jednak „naszych” i Rosjan – trochę mnie to dziwi…). Imponujące pierzeje kamienic Józefowa i Starego Miasta. Wyszło słońce (choć na 60% miało padać), więc kolory kamienic jeszcze bardziej kolorowe. Kakofonia architektonicznych stylów i języków… nie przeszkadza. Tłum, którego tak nie lubię, tym razem mnie nie irytuje. Jakoś tak swojsko i normalnie. Bez napinania. Czesi nie chcą – jak my – być Winkelriedem narodów, nie zabiegają o miano najbardziej kochanej przez Boga nacji… Tacy jacyś zwykli. Normalni. Ale – czy dzięki tej normalności, która przecież nie jest ujmą – nie są czasem bardziej od nas szczęśliwi? Przyglądając się im – sprzedającym pamiątki i rysującym turystów – doszedłem do wniosku, że chyba tak. Tak mają fajnie. Nie muszą być… wyjątkowi. Nie ciąży na nich brzemię mesjanizmu.
Ciepło się zrobiło. Złoto lśni w słońcu… Ładnie w tej Pradze.z2

Kwaśniewski nie ściemniaj!

Refleksja nr 1
Jeden z ulubionych moich portali (lokalnych, ale przecież zarazem globalnych – urok Internetu) zamieścił – dziękuję – relację z pewnego konkursu, który dwa dni temu został rozegrany w naszym Zespole Szkół Budowlanych. Konkurs pożyteczny. Wyłoni najlepszych uczniów murarzy i technologów robót wykończeniowych. Pokaże ich „światu” (przyznawana będzie m.in. nagroda internautów), najlepsi dostaną cenne nagrody. W konkursie – dodam – wystartowało jedenaście trzyosobowych drużyn z różnych dolnośląskich szkół, m.in. z Wrocławia, Kamiennej Góry i Złotoryi. Przyjąłem zaproszenie i zostałem jednym z jurorów. Otwierałem konkurs. Powiedziałem – m.in. – uczniom w nim startującym, że naprawdę nie powinni mieć żadnych kompleksów, ucząc się w szkole zawodowej. Mówiłem o zaletach „posiadania fachu” w ręku. Przypominałem, że w przyszłości mogą uzupełnić wykształcenie (jeśli zechcą). Tłumaczyłem, że akurat to (podnoszenie poziomu wykształcenia) wdrażana reforma kształcenia zawodowego ułatwia (system kursów kwalifikacyjnych).

Rozmawiałem z uczestnikami konkursu w trakcie i po konkursowych zmaganiach. Pomagałem „czytać” rysunek techniczny, na podstawie którego wykonywali zadanie praktyczne (rysunek techniczny należał do moich ulubionych przedmiotów w czasie nauki w technikum). Podpytywałem o związki teorii (przedmiotów zawodowych) z praktyką odbywaną w rzemieślniczych zakładach budowlanych. Dopytywałem obecnych na konkursie rzemieślników, co by – ewentualnie –  w nauczaniu teoretycznym zmienić. Czego oczekują od przyszłych absolwentów? Cieszyłem się, oglądając – kupiony za pozyskane z UE pieniądze – sprzęt, którym się posługiwali (nasza „Budowlanka”, uzyskując status subregionalnego centrum, dostała sprzęt techno-dydaktyczny za ponad milion zł!). Zastanawiałem się z obecnymi podczas konkursu rzemieślnikami (przedsiębiorcami), w jaki jeszcze sposób ułatwiać absolwentom szkół zawodowych wejście na tzw. rynek pracy. Jurorowałem, ale jednocześnie zyskiwałem nowe doświadczenia. Fajnie było.

 Refleksja nr 2
Zawsze byłem zwolennikiem inwestowania w obszar edukacji zawodowej. Gdy inne samorządy likwidowały technika (np. Wrocław), kierowany przeze mnie wydział zaproponował ówczesnym władzom powiatu wzmocnienie ich pozycji (był rok 2002). I tak się stało. Przez następne lata (aż do dziś) zbudowaliśmy „markę” naszego kształcenia zawodowego. Wielu nam jej zazdrości. Technicy zdają od paru już lat najlepiej maturę. Egzaminy zawodowe – zdecydowanie powyżej średniej. Dziesiątki uczniów korzysta z zagranicznych praktyk zawodowych (w ramach programu „Leonardo da Vinci”). W jakimś stopniu to również… mój sukces.  Lubię bolesławiecką „Budowlankę” i wielokrotnie publicznie podkreślałem, jak bardzo i  jak pozytywnie zmieniła się w czasie ostatniego dziesięciolecia…

Dziś – oglądając mecz „polskiej Borussii” – zerknąłem do Internetu. Coś mnie podkusiło, żeby kliknąć w komentarze.  Anonimowy internauta (~S 83.x.x.100, 2013-04-24, 15:10) w pierwszym komentarzu do artykułu o budowlanym konkursie napisał: „Błagam Kwaśniewski nie ściemniaj! Może i chcesz mieć silne zawodówki i technika ale o budowlance zdaża ci się zapominać. Ba kilka lat temu chciałeś zlikwidować ZSB! Przepraszam… używałeś słowa, rozparcelować”. Pamiętamy”.
Westchnąłem. „Ja bym „zdarza” napisał przez „erzet” – pomyślałem. I zdecydowałem – odpiszę.

Szanowny Panie (Szanowna Pani) anonimie!
To po prostu NIEPRAWDA. Oświadczam publicznie kolejny i zarazem ostatni raz. Jeśli ktoś tak twierdzi, jest kłamcą. Albo ignorantem. Albo… złym człowiekiem jest, bo – wiedząc, jak było – z jakichś tam względów tę nieprawdę upowszechnia. „Budowlankę” zamierzał (podkreślam – zamierzał) zamknąć ówczesny zarząd ze starostą Konopką i wicestarostą Przybylskim na czele. Ja – jako naczelnik wydziału – zostałem zobowiązany do przygotowania wariantów takiego rozwiązania. I przedstawiłem wyniki prac zarządowi (dwa warianty). Co więcej, po pewnym czasie zaprezentowałem wypracowane rozwiązania członkom zarządu i wszystkim dyrektorom na wyjazdowym posiedzeniu zarządu w Tarnowie Jeziernym. Kilkanaście osób tam było, więc mogą potwierdzić, że… tak było. Czy potwierdzą, że tej prezentacji planów zamknięcia szkoły nie było? Nie potwierdzą – musieliby… skłamać.

 Że potem – nieudolnie – przeprowadzana próba zamknięcia szkoły skończyła się fiaskiem? Fakt. Że ówczesny starosta i wicestarosta „zwalili” wszystko na mnie, twierdząc, że… ZARZĄD O NICZYM NIE WIEDZIAŁ (?!?) – fakt. Że w całej tej „akcji” nie chodziło o reorganizację sieci szkół tylko (ponoć – jak dowiedziałem się po latach) o sprzedaż działki na rzecz „TESCO” na parking? Zdaje się… tak było. Że zostałem ukarany za przewinienia, których nie było (samowolna próba zamknięcia szkoły) – fakt. Że ówczesny starosta zapytał, czy nie zamierzam odejść, jeśli nie zgadzam się z karą? Pytał. Z karą się nie zgadzałem. Ale zostałem. Nie z miłości do „stołka”, ale z przekonania, że mam jeszcze trochę do zrobienia. I cieszę się, że zostałem. Starosta Konopka przegrał kolejne wybory, a staroście Przybylskiemu (mam nadzieję) powinno być do dziś nieswojo, że mnie wtedy „wystawił”. Było…, minęło.

Podsumowanie z futbolowym happy endem!
Dziś mam satysfakcję, że współstworzyłem (podkreślam – „współ”….!) jeden z najlepszych powiatowych systemów edukacji, w tym edukacji zawodowej, w Polsce. Dziś cieszę się, że nasi młodzi murarze tak dobrze znają swój fach, a prace budowlane mogłem jakiś czas temu zlecić młodemu przedsiębiorcy – absolwentowi naszej „budowlanki”. I świetnie sobie poradził.

 A że jakiś anonimowy kłamca po raz kolejny opluje mnie w „necie”. Cóż, taki już mój los. „Partyjnego karierowicza”, „nieudacznika” i „lenia” (cytaty z netu)! O! zgrozo: i nauczyciela (kiedyś), i urzędnika (teraz) – gorsze zestawienie to już chyba tylko… czarna ospa z trądem „cuzamen” do kupy. Przywykłem. Wiem natomiast, że ocenę mojej pracy raz na cztery lata wystawiają mi mieszkańcy powiatu. Robię wszystko, by zasłużyć na ich zaufanie.  Jak… „bum cyk cyk”  – bez ściemy!

PS. Kończę pisać ten tekst. Robert Lewandowski właśnie strzelił drugą i trzecią bramkę! Jest fantastyczny. I przypomniałem sobie, że NAWET JEMU (!) obrywa się w Internecie. Dużo mi lepiej…

Nowa matura, nowe wyzwania i stare problemy

Zgoda: pieniądze nie są wartością samą w sobie. Liczą się sprawy czy efekty, które za pomocą pieniędzy możemy załatwić czy osiągnąć. Czy ważne dla mieszkańców Bolesławca (uczniów i ich rodziców oraz dziadków) jest jak najlepsze zdanie matury? Pytanie przecież retoryczne: jest niezmiernie ważne – dobrze zdana matura „otwiera” drzwi w dorosłe życie. Pozwala podjąć ostatni etap edukacji – naukę w szkole wyższej. A po niej praca, rodzina, dorosłość właśnie. Dlaczego więc… „miasto tego nie chce”?

Najnowsza reforma polskiej oświaty dotarła do szkół ponadgimnazjalnych (z początkiem września 2012 r.). Na czym polega ta reforma? Krótko pisząc, wdrażana jest nowa podstawa programowa, czyli dokument, który określa „CO” i „KIEDY” polski uczeń powinien wiedzieć i  umieć. Nie wgłębiając się w dydaktyczne zawiłości, czy nowa podstawa i wprowadzone zmiany są mądre czy niemądre, musimy uznać starą zasadę: „dura lex, sed lex”. Słowem: czy się nam to podoba czy nie, musimy nowe prawo stosować i jak najlepiej wykorzystać nowe możliwości dla dobra ucznia.

Na czym polegają zatem tytułowe „nowe wyzwania”? Otóż, po raz pierwszy dojdzie (już w 2015 roku) do sytuacji, w której maturzysta – zdając egzaminy maturalne – będzie mógł być odpytany z TEGO, CZEGO NIE UCZYŁ SIĘ (!) w liceum bądź technikum. Może być bowiem pytany z treści kształcenia przypisanych gimnazjum, których nie będzie – jak to się popularnie mówi – drugi raz „przerabiał” w szkole ponadgimnazjalnej. Najwyraźniej widać to na przykładzie historii (choć sprawa dotyczy też innych przedmiotów). Uczeń gimnazjum uczy się historii do roku 1918, natomiast w szkole ponadgimnazjalnej uczniowie poznają dzieje świata po roku 1918 (od I wojny światowej do współczesności). Jak to się może skończyć? Pytań nasuwa się wiele. Jak ta sytuacja wpłynie na wyniki matury? Kto i w jakim stopniu ponosi odpowiedzialność za ten wynik? Odpowiedź jest tylko jedna. Za wynik matury – egzaminu, który w tak wielkim stopniu decyduje o przyszłym życiu młodego bolesławianina – odpowiadać będą WSPÓLNIE (!) nauczyciele gimnazjum i szkół ponadgimnazjalnych.

Czy są sposoby, aby sobie z tą (nową, a więc w jakimś stopniu trudną) sytuacją poradzić? Tak. Proste… jak drut. Mądre i oczywiste. Doprowadzić do współpracy nauczycieli szkół podstawowych, gimnazjów i szkół średnich. Często są to dobrzy znajomi, przyjaciele; koledzy „z branży”. Trzeba zatem spowodować, aby razem usiedli i podzielili się swoimi doświadczeniami; pogadali, podzielili się pracą i… odpowiedzialnością; podpowiedzieli sobie, czego i jak uczyć – co łatwiejsze a z czym uczniowie mają problem. Nie ma lepszej metody niż zaprosić nauczycieli do wspólnego doskonalenia się, do wspólnego znalezienia najlepszego sposobu na skuteczność. A do pomocy dać im – np. wynajętych za (często) duże pieniądze najlepszych specjalistów: z uczelni, instytucji zajmujących się „zawodowo” oświatą (ośrodków doskonalenia, komisji egzaminacyjnych) czy prywatnych firm coachingowych.

I właśnie dlatego zdecydowaliśmy: musimy wesprzeć nauczycieli, aby jak najlepiej poradzili sobie z nową reformą! By byli jeszcze lepsi. Ku zadowoleniu uczniów szkół wszystkich typów, ku radości bardzo dobrze zdających maturę absolwentów szkół średnich. Ku satysfakcji ich rodzin. Ku radości młodych i starszych mieszkańców Bolesławca. Czyż na to nie zasługują? Czy nie zasługują na usługę edukacyjną o najwyższym poziomie?!? Zasługują. Przecież to oni – rodzice – utrzymują szkoły, nauczycieli i nas – urzędników (odpowiadających za poziom edukacji). Więc… łaski nie robimy.

Niestety, opisane (w dużym skrócie oczywiście) działania nie obejmą uczniów szkół wszystkich naszych gmin. Pięć z nich weszło do projektu – znaczy to, że ich szkoły otrzymają pieniądze na  specjalistyczne wsparcie (nie tylko dydaktyczne zresztą – pieniądze przeznaczymy też na szkolenia pedagogów i psychologów). Gmina Miejska Bolesławiec powiedziała… „nie”. A w zasadzie nie „gmina”.„NIE” powiedział prezydent Roman. Mimo tego że – narażając się na przykrą odmowę – poszedłem go prosić (to właściwe słowo), żeby pozwolił przystąpić miejskim nauczycielom do naszego projektu. Tłumaczyłem mu, o co chodzi. Odmówił. Jego prawo. Jego decyzja. Tyle że… dzieci szkoda.

 

Refleksja końcowa…

Postanowiliśmy potencjalny problem (dyskusyjna zmiana podstawy programowej) „przekuć” w pozytywną zmianę sposobu nauczania. Podnieść poziom świadczonych przez szkoły usług edukacyjnych. Pomóc w jeszcze lepszym zdaniu matury a tym samym w lepszym starcie w dorosłe życie. Zdobyliśmy na to „unijną kasę” (dzięki Piotrze za napisany wniosek!). Pomagamy dzieciakom i ich rodzicom, bo nam – urzędnikom – za to płacą. I założone cele osiągniemy. Podołamy nowym wyzwaniom.

Że nauczycielom – a tak naprawdę uczniom – szkół miejskim będzie ciężej? Wiem. Ale to już nie nasz wybór. Prezydent tak zdecydował. Słowem: nowe wyzwania – stare problemy…  Polityka znów wygrała ze zdrowym rozsądkiem…

Obrazek

Nasz nowy Teatr Stary

Zgadzam się ze Stedem,  że „Życie to nie teatr”. Tak się jednak zdarzyło, że jest teatr, który stał się częścią mojego – nie tylko zawodowego – życia.  A ponieważ zbliża się rocznica jego „uratowania”, powspominam…

Teatr się wali!
Wieść ta gruchnęła zimą 2007 roku.  Powiatowy inspektor nadzoru budowlanego podjął tę decyzję  dokładnie 16 marca. Przeczytaliśmy, że „budynek został wyłączony z użytkowania w trybie natychmiastowym ze względu na „ochronę zdrowia i życia ludzkiego.” Mimo że budynek teatru od wielu już lat był w „nie najlepszym stanie” decyzja nas zaskoczyła. Byliśmy źli, że tak się stało. Dziś wiem, że paradoksalnie decyzja o zamknięciu teatru uratowała go. Ale wtedy tak o tym nie myślałem…

Robimy z teatru zabytek, by…
Decyzja zapadła szybko – ratujemy. Już wtedy tak zaczęliśmy mówić o czekającym teatr remoncie. Bo ekspertyzy potwierdziły: teatrowi groziła katastrofa budowlana. Zaczęło się „szukanie kasy na zewnątrz”, bo powiaty ziemskie (a więc takie jak nasz) nie są bogatymi samorządami. Zaczęło się więc… pozyskiwanie. Pierwszy milion (dosłownie) pozyskujemy z MENu jeszcze w 2007 roku. Jest to możliwe, ponieważ teatr przypisany jest organizacyjnie Młodzieżowemu Domowi Kultury a ten – zgodnie z ustawą o systemie oświaty – jako placówka wychowania pozaszkolnego jest de facto… szkołą. Więc pierwszy sukces! Postanawiamy też „szarpnąć trochę grosza” z puli na zabytki. Tyle że teatr… nie jest zabytkiem! Szykujemy więc papiery, składamy wniosek i… 31 stycznia 2008 r. teatr zostaje wpisany do rejestru zabytków (dzięki Aniu! – to do Ani Bober-Tubaj).  Aha, dla porządku chronologicznego wspomnę, że w tak zwanym „międzyczasie” powstaje już dokumentacja techniczna i ruszają prace nad przygotowaniem przyszłego wniosku unijnego.  Składamy w owym czasie – w sumie – cztery kolejne wnioski o kasę „na zabytek”. Zaczyna się źle. Minister kultury odrzuca dwa kolejne wnioski (rok po roku), odpisując, że teatr z połowy XIX wieku, a starsze zabytki się sypią itd. Szkoda (każdy z wniosków był na ponad 600.000 zł). Piszemy dalej. Dostajemy dwa nieduże, ale jednak ważne dla nas dofinansowania: 60.000 zł od  marszałka i 50.000 zł od „miasta” (dziękowałem wiele razy, ale jeszcze raz… „Dziękuję”!). Cały czas powstają „papiery”. W styczniu 2009 roku dostajemy pozwolenie na budowę, w maju wyłaniamy wykonawcę pierwszego (ratunkowego) etapu remontu i – uwaga! – rozbudowy teatru, zaś w  czerwcu przekazujemy wykonawcy plac budowy. Przypomnę,  że rozbudowa była warunkiem, który postawił konserwator zabytków. I dobrze – teatr zyskał i na funkcjonalności, i na wyglądzie. W ramach tych prac – m.in. – wzmacniamy fundamenty prawego skrzydła teatru (zbudowanego na byłej fosie), łączymy je z główną bryłą budynku. Budynek został uratowany. Wydatek – ok. 1,6 mln zł. Mamy koniec… 2009 roku. I ciągle wiele (finansowych) niewiadomych. Przed nami… drugi etap.

Fiasko „opcji polsko-saksońskiej”

Już od połowy 2007 roku zaczęliśmy zabiegać o dofinansowanie ze środków unijnych. Zaczęliśmy od… opcji „saksońskiej”. Ruszyliśmy do Bautzen (bo to nasz powiat partnerski). Pamiętam decydujące spotkanie: ja i dwóch starostów: Przybylski i Harig. Początkowo rozmowy w starostwie nie bardzo idą. Upragnione słowo „zgoda” pada jednak podczas mojej rozmowy ze starostą Harigiem  w cztery oczy (w trakcie obiadu w uroczej restauracji na starówce).  Zaczynamy prace nad wnioskiem, mimo że dokumenty związane z wdrażaniem unijnych programów operacyjnych (swego rodzaju „worków z unijnymi pieniędzmi) ciągle są nieukończone, więc losy wniosku niepewne. Niestety, po kilku miesiącach prac okazuje się, że – krótko pisząc – jednak „nie da rady” (możemy dostać tylko małą część wnioskowanej kwoty, bo prace „na zewnątrz” budynku nie mogą być z tego programu sfinansowane). Rezygnujemy…

Miasto podaje wędkę, czyli rewitalizacja

I gdy jest źle, nowa możliwość! A było tak. Zadzwonił Piotr Żak i powiedział, że jest zgoda (jego) „szefa”, aby włączyć remont teatru do miejskiego Lokalnego Programu Rewitalizacji (luty 2009 r.). W ramach takich programów dolnośląskie miasta – w zależności od wielkości – mogły ubiegać się o środki unijne na gminne inwestycje. Zaczęły się rozmowy i  ustalenia. Doszło do nagłego „zwrotu akcji” (zmniejszenia pierwotnej kwoty, która miała być… „cudna” – ponad 2,8 mln zł!). ), ale w końcu udaje się. Złożyliśmy wniosek do Regionalnego Programu Operacyjnego i otrzymaliśmy – ostatecznie – ok . 1,2 mln zł. Podkreślam: pieniądze te pozyskaliśmy my (powiat), ale „miasto” (rada miasta i prezydent) umożliwili nam staranie się o nią. Dziękujemy wszystkim, którzy się do tego przyczynili (Dzięki, Piotrze, dziękuję Jerzy!)

Etap drugi, czyli… z górki
W lipcu 2010 roku zapadają ostatnie decyzje: podpisujemy umowę o dofinansowanie (dotacja z UE) i wyłaniamy wykonawcę. Ruszają prace. Nie zawsze wszystko gra, bo remontowanie „starego” jest trudniejsze niż budowanie nowego (dużo by pisać…). Ale prace postępują. W teatrze wymieniamy wszystko. Pięknieje, staje się funkcjonalny i bezpieczny.  Ostatecznie wartość zadania pn. „Remont i rozbudowa zabytkowego budynku Teatru Miejskiego – siedziby MDK w Bolesławcu” wyniosła prawie 7 mln zł (6.938.191 zł), z czego środków zewnętrznych pozyskaliśmy ponad 2,3 mln zł.  Do odbioru robót (zakończenia inwestycji) doszło  30 stycznia 2012 r., czyli… po prawie 5 latach od zamknięcia teatru. Złośliwi mówią – długo. Fakt, pięć lat życia. Emocje, praca i starania wielu osób. Trudne chwile, wiele rozczarowań po drodze. Ale jednocześnie… wielka radość! Wystarczy wejść do teatru.

Uratowaliśmy teatr jako sztukę !
Tuż przed rozpoczęciem pierwszego po remoncie spektaklu („Mizantrop” Moliera) – jeszcze w przeddzień uroczystego otwarcia (marzec 2012) – miałem zaszczyt przywitać pierwszych widzów. Powiedziałem wtedy, że udało się nam – dla mieszkańców naszego miasta i powiatu i za ich pieniądze – uratować budynek teatru. Wyraziłem też przekonanie, że uda się nam… uratować dla Bolesławca teatr jako sztukę. Dziś wiem, że nie była to czcza deklaracja. Dyrektor „eMDeKu” i jego współpracownicy robią w teatrze fantastyczne rzeczy, gościmy na naszej scenie uznanych artystów. Teatr żyje. W ciągu roku – który minął tak szybko – przez teatr przewinęło się…  ponad 25.000 widzów! Mogliśmy uczestniczyć (do dziś, czyli 22 marca 2013 r. ) w 104 wydarzeniach, w tym 38 spektaklach teatralnych. To sukces wielu osób, które „ratowały” budynek; to sukces tych, którzy w teatrze tworzą sztukę. To nasz sukces. I nasz… nowy Teatr Stary.

Obrazek

Zdecydujmy, co najważniejsze

Zamiast wstępu… ontologiczno-technologiczna dygresja „na wejściu”: Laptop, net, komórka, właściwi ludzie „w zasięgu” i okazuje się, że i na L4 można efektywnie pracować. Ot, (niby) w samotności…

Od kilku dni „siedziałem” nad elektronicznym Systemem Ewidencji Inicjatyw Projektowych. Wpisywałem więc „gdzie trzeba” te… inicjatywy projektowe. Można powiedzieć, że są one „projektami projektów” unijnych, które chcielibyśmy (kto wie, może nawet niektóre będzie nam dane?) jako Powiat Bolesławiecki realizować w nadchodzącym okresie programowania. Czyli w latach 2014 – 2020, w których Polska wykorzystywać będzie fundusze UE. Nie są to jeszcze – co podkreślam – zaklepane (zatwierdzone przez radę powiatu) projekty przedsięwzięć. To „tylko” ale jednocześnie „” deklaracja przeprowadzenia przykładowych, z założenia najważniejszych dla nas (lokalnej społeczności) zadań publicznych. Zadań, które dotyczyć mogą wszystkich ustawowych obszarów działalności powiatu. Zestawienia te – teoretycznie przysłane przez wszystkie samorządy – posłużą władzom województwa do opracowania nowego Regionalnego Programu Operacyjnego. Jego kształt jest bardzo ważny, bo w dużej mierze to  właśnie od sposobu podziału „pieniędzy unijnych” na poziomie Dolnego Śląska zależeć będzie, czy nasze projekty (pomysły) będą mogły być zrealizowane.

Trudno dziś ostatecznie oceniać szanse przeprowadzenia proponowanych zadań. Wiele jeszcze niewiadomych przed nami: począwszy od kształtu przyszłego RPO (regionalnego programu operacyjnego, czyli dolnośląskiego worka z kasą na inwestycje infrastrukturalne) i wojewódzkiego PeOKaeLu (worka z pieniędzmi na regionalne projekty „miękkie”), poprzez gorset (zmienny– niezmienny?) słynnego art. 243 ustawy o finansach publicznych, trudne do oszacowania dochody z PITu i CITu w najbliższych 2-3 latach, niepewną przyszłość Narodowego Programu Przebudowy Dróg Lokalnych (zwanych potocznie „schetynówkami”)… aż – w konsekwencji tych wszystkich zmiennych – przyszłego kształtu naszej Wieloletniej Prognozy Finansowej Powiatu Bolesławieckiego (do roku 2024), będącej pochodną… kondycji finansowej powiatu.

Jedno mnie cieszy. Nasza sytuacja „organizacyjna” jest diametralnie odmienna od tej, którą przeżywaliśmy na początku obecnego (jeszcze) okresu programowania. W pierwszych miesiącach roku 2007 nie mieliśmy – jako powiat – w zasadzie żadnych doświadczeń (władze II kadencji „przespały”, niestety, lata 2004 – 2006). Tworzyłem wtedy pierwszy w powiecie (aż wstyd się przyznać) wieloletni program inwestycyjny; budowaliśmy zespół ludzi, którym się chciało i którzy mieli „pozyskać” tę – mityczną wtedy – unijną kasę. Dziś uważam, że dobrze się spisaliśmy. Powstały inwestycje, które „służą” nam na co dzień. Bez wodotrysków. Praktyczne i przydatne. Przypomnę najważniejsze. To – m.in. – dwa projekty szpitalne (SOR i informatyzacja szpitala), modernizacja (w partnerstwie z miastem) ciągu ulic Karola Miarki – Żwirki i Wigury (jest bezpieczniej i funkcjonalniej). Stworzyliśmy w naszych szkołach najnowocześniejsze w Polsce (Niemcy też nam zazdroszczą!) pracownie zawodowe (subregionalne centra kształcenia zawodowego) czy wreszcie… „uratowaliśmy” Teatr Stary (fakt, to trochę „luksus”, ale jakie piękne się tam dzieją rzeczy!). Ogromną satysfakcję dały nam (ciągle realizowane) „potężne” projekty edukacyjne. Pamiętacie choćby „eSOeS”? Za grube miliony złotych wyposażamy uczniów w kompetencje i doświadczenia, które mają im ułatwić wejście w dorosłe już życie. Bo przecież po to są szkoły. Zresztą projektów dla młodzieży powstają dziesiątki. Nauczyciele i dyrektorzy stali się ekspertami w ich tworzeniu. Jednak co praca zespołowa to praca zespołowa… 🙂

Do SEIPu wpisałem osiem „inicjatyw projektowych” (patrz tabela pod tekstem). Znalazło się w nim (systemie) także kilka propozycji sformułowanych przez kierownictwo szpitala (również osiem). Które z nich wszystkich (całej „szesnastki”) uważam za najważniejsze? Na pewno jest wśród nich budowa nowego bloku operacyjnego (jeśli nie powstanie, możemy „stracić” szpital). To chyba „priorytet priorytetów”. Czy uznają ten fakt – poza nami – również włodarze gmin? Powinni. Istnieje jednak obawa, że zwyciężyć może fatalna filozofia „szpital nie nasz, bo powiatowy”. I będzie ciężej… Jeśli nie poszukamy – ponad podziałami administracyjnymi i ustawowymi – najważniejszych wyzwań i im nie sprostamy, możemy przegrać. Jest jednak szansa, że tym razem nie okażemy się „politykierami”, lecz… samorządowcami, którzy w imieniu mieszkańców (i za ich pieniądze!)… zarządzają skutecznie… ich pieniędzmi. Skąd ta wiara? Bo człowiek uczy się na SWOICH BŁĘDACH! A te już przecież popełniliśmy. Drugi raz? Bez sensu… Twierdzę wiec, ze sposób „podejścia” do szpitala będzie swoistym papierkiem lakmusowym. Ciekawe czasy nadchodzą…

Drugim zadaniem, któremu warto – moim zdaniem – się poświecić jest pomysł na systemowe i docelowe rozwiązanie problemu ludzi, dla których los nie był – co smutne – łaskawy. Dla osób niepełnosprawnych: i umysłowo, i fizycznie. Osób, którym tak ciężko na co dzień. Osób zagrożonych – jak to się mówi w „euro slangu” – wykluczeniem. Te osoby zasługują na wsparcie i pomoc. Podobnie ich rodziny. Dlatego też uważam, że warto popracować nad wybudowaniem w powiecie specjalistycznej placówki, którą roboczo nazywam Powiatowym Centrum Kształcenia i Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych (od razu wyjaśnię: „kształcenie” to oczywiście system oświaty, zaś rehabilitacja… społeczna, nie medyczna). Byłoby to funkcjonalne i nowoczesne miejsce, w którym mogłyby się rozwijać osoby „poszkodowane przez los”: od przedszkolaków po osoby dorosłe. W centrum tym znalazłby się obecny zespół szkół i placówek specjalnych wzbogacony o przedszkole specjalne, ale również instytucje pomocy społecznej, np. o warsztaty terapii zajęciowej
i świetlicę środowiskową. Możliwości jest kilka – przy współpracy z gminami można by się jeszcze pokusić (na razie nie ma tego w naszym wariancie) o usytuowanie tam tzw. oddziałów integracyjnych. Istotnym elementem tworzenia takiej placówki jest fakt, że zadania związane z edukacją osób niepełnosprawnych są bardzo dobrze subwencjonowane, w związku z czym nie byłoby problemów z bieżącym utrzymaniem takiego centrum. Kłopot – lokalizacja. Ale jest kilka pomysłów.

W tabeli przedstawiam pozostałe – również ważne – inicjatywy projektowe. Też bliskie memu sercu dwa projekty „borowe”, których beneficjentami mają być tak naprawdę przedsiębiorcy z branży turystyczno-hotelarsko-gastronomicznej. Też mogę o tych (i o pozostałych) projektach, jeśli będzie potrzeba, krótko opowiedzieć. Jedne mają większe szanse na uzyskanie unijnego dofinansowania, inne mniejsze. Ale na pewno ich wykaz może być punktem wyjścia do ważnej dla nas – mieszkańców powiatu i Bolesławca – dyskusji.

 Co więc Państwo proponują? Jakie inne przedsięwzięcia? Które z zaproponowanych inicjatyw powiatowych zasługują na realizację? Które z nich powinniśmy realizować w partnerstwie (z naszymi gminami, sąsiednimi powiatami, organizacjami pozarządowymi)?  To najważniejsze pytania i czas na „dogadywanie odpowiedzi”.

Może tym razem się… nie „pokłócimy” ? Śmiesznie to brzmi, ale emocje (i głupio definiowana polityka) trochę nam już w ostatnich latach przeszkodziły. W lepszym zarządzaniu gminami i powiatem właśnie. Nie pozwólcie na to 🙂
Zapraszam do dyskusji.

Tabela powiatowych inicjatyw:

Lp.

Tytuł Inicjatywy

Cel strategii

Makrosfera SRWD

1

Klub młodych geniuszy – powiatowy program wspierania uzdolnień C8. Podniesienie poziomu edukacji, kształcenie ustawiczne M6. Edukacja, nauka, kultura, sport i informacja

2

„W zgodzie z sobą i otoczeniem” – program terapeutyczny dla wychowanków Zespołu Resocjalizacyjnego C7. Włączenie społeczne i podnoszenie poziomu życia M7. Społeczeństwo i partnerstwo

3

„Szkoła Moją Szansą” – powiatowy program wspierania uczniów Powiatu Bolesławieckiego C8. Podniesienie poziomu edukacji, kształcenie ustawiczne M6. Edukacja, nauka, kultura, sport i informacja

4

„Dolnośląskie Smaki Europy” – promujemy kuchnię regionu C3. Wzrost konkurencyjności przedsiębiorstw, zwłaszcza MŚP M4. Turystyka

5

„Borowy raj rowerowy” – szlaki rowerowe Borów Dolnośląskich i obszaru trójrzecza Nysa-Kwisa-Bóbr C4. Ochrona środowiska naturalnego, efektywne wykorzystanie zasobów oraz dostosowanie do zmian klimatu i popr. poziomu bezpieczeństwa M4. Turystyka

6

Modernizacja drogi Nr 2272D Bolesławiec – Gromadka – Chocianów C2. Zrównoważony transport i poprawa dostępności transportowej M1. Infrastruktura

7

Modernizacja drogi Nr 2271D wraz z budową stałego mostu przez rzekę Kwisę w Świętoszowie C2. Zrównoważony transport i poprawa dostępności transportowej M1. Infrastruktura

8

Budowa Powiatowego Centrum Kształcenia i Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych w Bolesławcu C8. Podniesienie poziomu edukacji, kształcenie ustawiczne M6. Edukacja, nauka, kultura, sport i informacja

O strategii, błędach i szansach!

Znany lokalny felietonista – ekspert od liczebności klas w szkołach miejskich i liczby czworonożnych przyjaciół naszych – obiecał, że zada pytania. I dobrze. Nawet powinien. Radnym jest powiatowym, więc zadawanie pytań (interpelowanie) to dla niego i chleb powszedni, i poniekąd obowiązek. Trochę szkoda, że pytania nieco retoryczne, ale są.  Ponieważ wspomniał o mnie w swym  tekście – odpowiadam.

Przypomnę jednak, o co chodzi. Maciej Małkowski zadaje pytania, ponieważ pokusił się o interpretację wyniku moich i naszych (czyli radnych Powiatu Bolesławieckiego, a więc także Jego – jako radnego) starań o wprowadzenie zmian w uchwalonej kilka dni temu Strategii Rozwoju Województwa Dolnośląskiego (uchwalono ją 28 lutego br.). Maciej (jesteśmy po imieniu) ubolewa, że nie wszystkie wnioski przeszły i że WIĘKSZOŚĆ naszych postulatów nie została uwzględniona. Odpowiadam więc:

To NIEPRAWDA! Uwzględniono pięć  z ośmiu. Pięć ósmych to więcej niż połowa. 5/8 to… „więcej niż mniej”. Dlaczego więc radny Małkowski pisze, że WIĘKSZOŚĆ naszych postulatów nie została uwzględniona? Nie wiem. Przecież… dobry jest w liczeniu (a to liczba dzieci w klasach a to zwierzaków w naszych domach) ! 🙂

Istotne, że udało się wprowadzić  główny postulat: zostaliśmy strategicznie „związani” z zagłębiem miedziowym. Znaleźliśmy się ostatecznie zarówno w Legnicko-Głogowskim Obszarze Integracji, jak również w Legnicko-Głogowskim Okręgu Przemysłowym (postulaty nr 2 i 3). I dobrze, że tak się stało.

Do czego natomiast nie udało się nam przekonać władz województwa? Do utworzenia kolejnego tzw. obszaru interwencji, który proponowaliśmy nazwać „Bory Dolnośląskie” a który eksponować miał – z jednej strony – same bory (największy las w Polsce, ba – niektórzy twierdzą, że w Europie), z drugiej „ceramikę bolesławiecką”: zarówno tradycję i jej kulturotwórczy charakter (święto ceramiki, „Gliniada”), jak i funkcjonujący – charakterystyczny i rozpoznawalny – przemysł ceramiczny.

Dlaczego tak się stało?” – pyta Maciek Małkowski. Myślę, że retorycznie. Musi pamiętać, że – jako drugi zastępca prezydenta Bolesławca – zdecydował (a może współdecydował?)  o nieprzystąpieniu (lat temu parę) przez  gminę miejską do projektu promocyjnego „Odkryj urok Borów Dolnośląskich” (dodam zrealizowanego już z sukcesem przez Powiat Bolesławiecki i trzy gminy… Powiatu Zgorzeleckiego).
Odpowiadam. Przyczyn jest kilka, ale – moim zdaniem – najważniejszą był brak poparcia dla tej inicjatywy ze strony innych samorządów  – przede wszystkim gmin naszego powiatu z Gminą Miejską Bolesławiec na czele. Szkoda.  Nie ma jednak co się „mazać”. Trzeba nadal przekonywać je do tej idei. Współpraca jest lepsza od braku współpracy. Wiadomo – razem można więcej!  🙂

 „I czy da się to jeszcze naprawić?” – drugie pytanie Macieja. I tak, i nie. „Nie”, bo strategii już nie zmienimy – szkoda „prądu” i zachodu. Ale po wtóre „TAK”! Oczywiście, że tak! Bo brak wspomnianego zapisu w strategii regionu nie zabrania nam podjęcia działań na rzecz promowania Borów Dolnośląskich, ukazywania ich uroku i podkreślania, że rozwój turystyki w oparciu o „Nasz Las” jest jedną z szans na rozwój gospodarczy subregionu. Jest szansą na rozwój powstających coraz śmielej firm zajmujących się oferowaniem atrakcyjnych usług dla turystów (spływy „borowymi” rzekami, turystyka konna, rowerowa, spacery z kijkami, specjały regionalnej kuchni, „grzybowe eldorado”, itd.). Co więcej – uprzedzę prawdopodobne (kolejne) pytanie: brak obszaru interwencji nazwanego „Bory Dolnośląskie” nie przekreśla naszych szans w ubieganiu się o środki unijne (w latach 2014 – 2020). Wszak statusu obszaru interwencji nie mają również ani Karkonosze, ani Góry Stołowe czy Masyw Ślęży. A zapewne będą „pretekstami” do pisania i realizowania wniosków unijnych, które powstaną. Nasz – BOROWY – też musi powstać!

Większym problemem może być budowanie partnerstw i realizacja WSPÓLNYCH projektów. Jesteśmy mądrzejsi o błędy już popełnione. Czy to wystarczy? Czy wystarczy postulat: NIE POPEŁNIAJMY ICH KOLEJNY RAZ ?!?
Jeśli Maciej  Małkowski, wykorzystując swoje (smutne, ale jednak zawsze „jakieś”) doświadczenia zastępcy prezydenta (który… „borom się nie chciał kłaniać”) i możliwości, jakie daje mu mandat radnego powiatu, zechce się włączyć do prac nad promowaniem naszej wspólnej i pięknej ziemi bolesławieckiej (a ja już te prace prowadzę…), to… witam w klubie!
Może zechcą popracować w tym klubie wójtowie, burmistrz i prezydent ? Cholera wie…

 Zakończę jednak pozytywnie: Weźmy się do pracy, a żadna strategia nam nie przeszkodzi!

Jestem Polakiem, więc kocham język polski

21 lutego (nigdy luty!) – Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego…

Język… Słowa i  zasady posługiwania się nimi. W największym skrócie: słownik plus gramatyka. Język, czyli słowa. Słowa, dzięki którym nie tylko poznajemy, ale też „OSWAJAMY” świat.  Słowo, które… „było na początku”. Słowa, dzięki którym – co najważniejsze – możemy porozumieć się z drugim człowiekiem. Słowa, mowa, mówienie. Mówienie i rozumienie. Rozumiemy słowami. Słowami myślimy, czytamy, mówimy i piszemy. Dobrze jest znać dużo słów i rozumieć ich znaczenie. Im więcej słów znamy i rozumiemy, tym precyzyjniej i na więcej tematów możemy się wypowiedzieć. Dziesięciolatek zna więcej słów niż dwulatek. Profesor uniwersytetu więcej niż absolwent gimnazjum. Wiadomo. Na co dzień często zapominamy, że dobra znajomość słów i reguł ich łączenia (w zdania i dłuższe wypowiedzi) nam pomaga. Dobrze o nas świadczy, sprzyja naszej skuteczności. Przypominamy sobie o tym, ucząc się języków obcych. Wtedy to „widać i czuć”. Słówka i gramatyka (mniej jej lub więcej, ale jednak). Nie da się inaczej.

Kocham język ojczysty. Uczyłem się go długie lata. I uczyłem go wiele lat. Uczyłem szacunku do słowa i ludzi, do których mówimy. Bawiliśmy się słowem i podziwialiśmy słowa. Delektowaliśmy się piękną polszczyzną. Kochanowski i Skarga, Mickiewicz i Słowacki, Reymont, Żeromski i Sienkiewicz. Miłosz, Białoszewski, Szymborska i Różewicz. Wielu ich. Mistrzowie ojczystego języka.

Ale potem…zostałem urzędnikiem. I… językowa Heureka! Dostrzegłem, że… nie jest dobrze. Urzędniczy żargon przeraża. Wziąłem się – taki już ze mnie Syzyf – za „polonizowanie” języka „polskiego – urzędniczego”. Czynię to już kilkanaście lat. Z różnym skutkiem. Nie jest łatwo. Gdy poprawiam jakieś szczególnie „potworkowate językowo” wyrażenie lub zwrot, dowiaduję się na przykład, że… to jest „język prawniczy”! I wara! Proszę i tłumaczę, że nie powinno się pisać „w nawiązaniu” i „w odpowiedzi”; że można tak pięknie i po polsku… „nawiązując do” czy „odpowiadając na…”. Że te „w nawiązaniu” i „w odpowiedzi” to rusycyzmy składniowe. Że nie mówi się „z wielkiej litery” tylko „wielką literą”. I nic. Kto mi wytłumaczy, dlaczego tak rzadko w dokumentach i pismach wszelakich odmienia się nazwiska? Nie wiem, nie rozumiem. Pytam: dlaczego? Patrzą niektórzy na mnie tak dziwnie i mówią: „Przecież wszyscy tak piszą”. Wszyscy?

Słucham i czytam. I oczom, i uszom nie wierzę. Klasyczne ” fakt autentyczny” i „wycofać do tyłu” słyszę może rzadziej, ale urzędniczy „pełny komplet dokumentów” kwitnie (czy można mieć „niepełny komplet?). Radni „podnoszą rękę do góry” (kto potrafi podnieść ją… w dół?). Wokół dramatyczne  „w temacie”, „w dniu dzisiejszym”  i „wzajemna współpraca”. Żyjemy w roku „dwutysięcznym trzynastym” zamiast „dwa tysiące trzynastym” (rok dwutysięczny był tylko raz – w roku dwutysięcznym (2000). Irytuje mnie „dokładnie”, które „zabiło” tak wiele pięknych polskich przysłówków. O ból głowy przyprawia powszechnie nadużywany zaimek „gdzie”. Cytat” „To projekt, GDZIE dwadzieścia dziewięć powiatów…”! Jakie „GDZIE”?!? Tylko i wyłącznie… „W KTÓRYM”!

Poprawność językowa to jedno. Nie mniej martwi tzw. „brutalizacja języka”. Mówiąc wprost  – chamstwo językowe. Nie wypada już  „w towarzystwie” prać sie po gębach, więc… coraz częściej okładamy się słowami. Telewizja pełna językowych burd. Internet – smutne – stał się miejscem, w którym wielu pozwala sobie na zbyt wiele. Anonimowość sprzyja odwadze. Źle rozumianej odwadze. Znów ofiarą… język (że nie wspomną o kulturze języka).

Czy warto jednak dbać o język ojczysty? Warto.  Jak wykazują badania przeprowadzone pod koniec XX wieku, język jest symbolem tożsamości narodowej. Dr Katarzyna Kłosińska z Rady Języka Polskiego podkreśla, że – cytuję – „92 proc. Polaków uważa, że tym, co spaja naród, jest właśnie język”. Uczymy się więc języków. Całe życie! Uczmy się języków obcych! Nowe słowa to nowe możliwości.  I nie zapominajmy o języku ojczystym. Jesteśmy Polakami – kochajmy polszczyznę 🙂

wypracowanie

PS. I w ramach prezentu… Nie mogłem się oprzeć – wiwat Miron! Wiwat „Namuzowywanie”

Muzo
Natchniuzo

tak
ci
końcówkowuję
z niepisaniowości

natreść
mi
ości
i
uzo

___________________________________-
Do napisania. Słowami 🙂